Podróż po smakowe doznania
autor: Agata Wojda
Świadoma turystyka kulinarna to podróż po smakowe doznania, w których coraz częściej nie przeszkadza ani cena, ani dystans, a różnica kulturowa jest najsmaczniejszą wisienką na torcie, po którą właśnie my chcemy sięgnąć. Wybieramy urodzinowy cel trzygwiazdkowy lub zbudowaną od nowa najsłynniejszą restaurację świata i za cenę tapczanu zjadamy tam kolację.
Cieszyć zaczyna fakt, że podobny mebel spieniężyć powoli u nas potrafią zagraniczni turyści. Wymagają tylko lotu ustawionego pod weekendowy pobyt, poczty najchętniej pantoflowej z sugestiami restauracji lub skrupulatnej analizy gastronomicznych portali, jeszcze póki co opiniotwórczych. Skandynawowie, Japończycy, Francuzi, Amerykanie, Brytyjczycy świadomie rezerwują stolik w wybranych restauracjach i całkowicie przechodzą na sugestie kelnerskie lub menu. Szczęśliwi Ci, którzy dostali się na ich listę, bo to ogromna przyjemność móc gotować dla zaciekawionego gościa i wysoka odpowiedzialność sprostać oczekiwaniom. Wszak przez nie pokonali kawał nieba.
Z wielką trwogą wczytuję się w warszawskie plany zamknięcia głównego lotniska i próbę przeniesienia go do nieco odległej galaktyki. Myślę o tym kulinarnie z obawami, czy nasz gastronomiczny rynek ran po tym nie odniesie, bo dostać się po warszawskie pierogi nie będzie od wtedy łatwiej. Mniej wymagający gość, dla którego rekomendacje krytyków nie mają szczególnego znaczenia, nastawia się na próbowanie polskich szlagierów. Pecha mają Ci, którzy nastawili się na bigos sierpniowy. Rynek oczywiście jest przygotowany i w pełnym słońcu można o niego poprosić, nie mając świadomości, że w połowie polskich domów obecnie króluje chłodnik. Lista dań obowiązkowych do spróbowania przez obcokrajowców zawiera: żurek, pierogi, schabowego i wyżej wymienioną potrawkę z kiszonej kapusty. Ubogo i jesiennie. Powinien powstać kalendarz polskich dań, w którym uwzględnimy też inne potrawy warte sezonowego spróbowania. W domowej kuchni myślimy porami roku, w światowej promocji już mniej, skupiając się bardziej na produkcie lub regionach. Nadal wykonanie pierogów w gościnnych progach polskiej ambasady w dowolnym kraju jest mile widziane.
Jadanie w miejscach popularnych turystycznie nigdy nie miało dobrej sławy. Naganiacze kłaniali się w pas, dopóki ich uśmiech nie zwabił ofiary do stolika, a potem taktycznie unikali jej wzroku. Wycieczkowy tłum nie miał wyboru i musiał zjeść to, co zaplanował przewodnik będący w doskonałej komitywie z konkretną restauracją. Tylko raz, w Grecji, podczas typowej wycieczki z wyżywieniem zjadłam doskonale. W jednym z miasteczek, po zwiedzaniu Meteorów, oczekiwał na nas obiad. Z kamiennego pieca wysunięto pogięte blachy zapiekanych specjałów i trudno było się zdecydować na właściwy wybór. Talerze powypełniały się z czubkiem, doliczono nam nadprogramową część euro. Ten typ obsługi i naciągania mogłabym powtórzyć! Gastronomia ma termin: "lokal nastawiony na turystów", co sugeruje, że pod nich przygotowane będzie menu, sposób pracy obsługi i często wątpliwa jakość dań zakładająca, że konsument i tak nie wróci. Kraków, Gdańsk, warszawska Starówka i Sopot są w czołówce występowania tego zjawiska. Ostatnia wizyta na Wawelu uświadomiła mi, jak to miasto zyskuje i jednocześnie traci na swojej gigantycznej popularności. Zawyżane są czynsze i ceny, obsługa nabiera niebezpiecznych manier ignorowania wybranych gości, szansa na zjedzenie dobrego posiłku maleje. Cała tutejsza poezja, natchnienie razem ze smakiem wyprowadziły się z dala od Rynku. Tym bardziej nie dziwi mnie moda na chronienie miejsc wyjątkowych kulinarnie przed masową świadomością. Boimy się, że pewnego dnia i tam zabraknie dla nas stolika, a w miejsce szparagów pojawi się schabowy z piwem w zestawie z plasterkiem cytryny i kropką majonezu, bo na turystach taki rozmach robi wrażenie.